Cieszymy się, że Ministerstwo Finansów zabrało głos w dyskusji emerytalnej i odpowiedziało na nasz tekst, w którym postawiliśmy dwa pytania: skąd państwo weĽmie pieniądze na emerytury dzisiejszych 30-40-latków oraz dlaczego jedni Polacy muszą pracować na emerytury innych (uprzywilejowanych), skoro reforma emerytalna zakładała, że każdy sam odkłada sobie pieniądze na starość.
Ministerstwo uspokaja, że system emerytalny w Polsce kiedyś się zrównoważy i będzie po problemie. Czarnowidztwo nie jest więc wskazane.
„System ten jest i będzie w przyszłości tak samo zrównoważony w ZUS, jak i w OFE” – przekonuje minister.
Teraz – rozumuje minister Jacek Rostowski i jego zastępczyni Izabela Leszczyna – ponosimy jeszcze koszty starego systemu, ale jak się on skończy i wszyscy będą odchodzili na nowe emerytury (wypłacane tylko z naszych oszczędności), państwo odetchnie.
– Przy obecnym prawie system nigdy się nie zrównoważy – odpowiadamy ministrowi.
No bo jak ma się bilansować, skoro ktoś dostaje od systemu (w postaci emerytury) trzy razy więcej, niż do niego włożył. A tak jest choćby z górnikami.
Cały problem w tym, że my nie zlikwidowaliśmy – jak przekonuje minister i wiceminister – starego systemu. On wciąż trwa i nie wygasa. Zasada, że każdy sam sobie odkłada na emeryturę, nie dotyczy bowiem wszystkich.
Oprócz górników poza systemem są mundurowi i rolnicy. Oni nie dostają emerytur ze swoich odłożonych składek, ale z sutych dopłat budżetu państwa.
Utrzymywanie uprzywilejowanych grup zawodowych kosztuje nas miliardy. Do KRUS dopłacamy 15 mld zł rocznie, do mundurowych – 14 mld, do górników – 6 mld zł. Gdyby wprowadzić reformę, oszczędności będą się stopniowo zwiększać. Za 10 lat reforma w górnictwie może dać co roku 2 mld zł oszczędności, w rolnictwie 5 mld zł, w służbach mundurowych nawet 7 mld (wyliczenia PKPP Lewiatan).
Dlaczego leśnik czy salowa w szpitalu mają ze swoich podatków składać się na emeryturę policjanta czy górnika? Odpowiedzi ministra się nie doczekaliśmy.
Ministerstwo napisało nam za to, że „dzięki systemowi waloryzacji kont w ZUS, który jest rzeczywistym osiągnięciem reformy z 1999 roku, wpływające składki będą równoważyły wypłaty emerytur”.
Ministerstwu zapewne chodziło o to, że jeśli w przyszłości Polska będzie się słabiej rozwijać, ZUS będzie wypłacał mniejsze emerytury. I tak się zabezpieczymy przed nadmiernymi wydatkami.
Ale to też nie jest do końca prawdą.
Reforma emerytalna zakładała, że nasze konto emerytalne w ZUS będzie waloryzowane kwartalnie o tzw. tempo wzrostu przypisu składek emerytalnych ZUS. To wskaĽnik, który zależy od liczby pracujących i wysokości ich wynagrodzeń. Wybór takiego sposobu waloryzacji sprawiał, że stan naszego konta w ZUS automatycznie dopasowywał się do sytuacji na rynku pracy, a tym samym do pogarszającej się demografii. W uproszczeniu oznaczało to, że na starość z ZUS dostaniemy nie tyle, ile sami odłożymy, ale tyle, ile wpłacać do niego będą nasze pracujące dzieci. Twórcy reformy nie mieli wyboru. Starzejemy się i wyższych obciążeń ZUS by nie udĽwignął. Jednak w 2004 r. okazało się, że kwartalna waloryzacja byłaby ujemna. Nastąpił bowiem spadek przypisu składek emerytalnych ZUS o 2,3 proc. I choć w całym roku wyszlibyśmy na plus, politycy postanowili zabawić się w dobrych wujków. Do ustawy dopisali, że waloryzacja nie może być niższa niż inflacja. Miało to chronić nasze konta przed spadkiem wartości. Jednocześnie jednak spowodowało wyższe zobowiązania ZUS w przyszłości w postaci wyższych emerytur. I tak jest do dzisiaj.
Efekt? ZUS będzie musiał nam więcej oddać. Te „długi” łącznie to już 2,2 biliona złotych. To zobowiązania na przyszłość zaksięgowane na dyskach komputerów. Oszczędności obecnie pracujących Polaków, które co do złotówki wydano już na obecnych emerytów. Z czego nam te 2 biliony państwo odda? Z coraz wyższych podatków naszych dzieci i wnuków?
Twórcy reformy emerytalnej przewidywali taki problem. Dlatego powołano Fundusz Rezerwy Demograficznej, który miał gromadzić pieniądze na trudne czasy, kiedy już budżet państwa nie będzie miał z czego dokładać do emerytur.
Skarbonkę FRD mieliśmy rozbić dopiero po 2020 r. Ale rząd, tłumacząc się trudną sytuacją finansową, co roku fundusz podskubuje. Dwa lata temu zabrał 7,5 mld zł, w tym roku zabierze jeszcze 2,5 mld zł. Na koncie funduszu jest dziś zaledwie niecałe 20 mld zł.
System nie będzie się bilansował z jeszcze jednego powodu. Nasz system emerytalny przewiduje bowiem wyrównanie z budżetu emerytur osobom, które w okresie swojej aktywności zawodowej nie uzbierały wystarczająco środków na wypłatę świadczeń minimalnych. Jeżeli ktoś taki ze swoich składek powinien dostawać 300 czy 400 zł, ale udowodni odpowiedni staż pracy, państwo wypłaci mu najniższą emeryturę (dziś ok. 830 zł brutto). Czyli państwo dorzuci mu dwa razy więcej, niż uzbierał. Od dwóch lat domagamy się od rządu symulacji, jakie mogą być koszty dopłat do emerytur minimalnych w przyszłości. Bezskutecznie.
Na koniec jeszcze tylko kilka liczb.
Z prognoz ZUS wynika, że w 2060 r. Zakładowi zabraknie na wypłatę emerytur ok. 101 mld zł (nominalnie, w wariancie tzw. pośrednim). Przy czym największy dramat czeka nas wcześniej – w latach 2025-30. Wtedy ZUS na emerytury może brakować nawet – w wariancie pesymistycznym – nominalnie 150 mld zł rocznie. Jak więc ten system ma się bilansować? Nie wiadomo.
Cieszymy się, że Ministerstwo Finansów odpowiedziało na nasz artykuł. Cieszylibyśmy się jednak jeszcze bardziej, gdyby resort odpowiedział na pytania w nim zawarte.
http://wyborcza.biz/biznes/1,100897,13910151,Dlaczego_salowa_placi_za_gornika_.html#ixzz2TL3BCdJ0